Halloweenowe hałasy i melodie, czyli wielogatunkowy przegląd płyt na Święto Strachu

Jedni nim gardzą, inni wariują na jego punkcie. Halloween to na pewno bardzo barwne i nietypowe święto, które szczególnie w naszym regionie, potrafi polaryzować. Jednocześnie współczesna popkultura przesiąknięta jest odwołaniami do święta strachu. Powstaje mnóstwo filmów, których akcja dzieje się właśnie 31 października, gdzie trup ściele się gęsto, a główni bohaterowie muszą walczyć o swoje życie. Mamy też do czynienia z mniej brutalnymi odmianami zobrazowania klimatu tego święta, gdzie twórcy bawią się motywami potworów, umarlaków i zamiast straszyć, próbują nas rozbawić. Nie inaczej jest z muzyką, gdzie możemy przebierać w albumach, odwołujących się bezpośrednio lub pośrednio do halloweenowej stylistyki. Poniższa lista jest próbą rekomendacji tych płyt, które sprawdzają się jako świetny soundtrack do tego święta. Moim celem było stworzenie jak najbardziej eklektycznie brzmiącego zestawienia, a same wydawnictwa znam, lubię i słucham ich także na co dzień. Lista ułożona jest alfabetycznie, nie jest to ranking, a jeśli chcemy poczytać więcej o danym albumie, to odnośnik przy jego tytule przeniesie nas do wcześniej stworzonych, dłuższych recenzji. Także noże w dłonie i wydrążamy dynię, a w tle niech przygrywają nam te oto płyty.

blood ceremony
Blood Ceremony – The Eldritch Dark
The Eldritch Dark to trzeci album Blood Ceremony, grupy mocno zapatrzonej w lata 70-te. Jej członkowie dyskografię takich zespołów jak Black Sabbath, Coven czy Jethro Tull wydają się znać na pamięć. Te wpływy (sabbathowy ciężar podlany klasyczną, klawiszową psychodelą oraz wplatanie w to wszystko folkowego instrumentarium) wraz z uwidaczniającym się w tekstach zainteresowaniem okultyzmem i czarną magią, tworzą naprawdę interesującą mieszankę. (…) Jednak to, co najbardziej podoba mi się w tym albumie to fakt, iż poszczególne muzyczne komponenty ładnie się zazębiają, tworząc magiczny, odrealniony, trochę straszny, ale jednak w jakiś przewrotny sposób ciepły i bajkowy klimat. Trochę więcej pieprzu, soli lub cukru, a tej potrawy nie dałoby się uratować. Tym razem jednak przepis się udał, a książka kucharska, sporządzona przez mistrzów sprzed lat nadal potrafi zachwycić swoją zawartością.

27709
John Carpenter – Lost Themes I & II
(…) Myślę, że łatka „horror synth” bardzo dobrze oddaje klimat tych utworów. Mroczne, zbudowane w oparciu o brzmienie ulubionego instrumentu kompozycje (gdzieniegdzie przewija się też gitara) mają w sobie bardzo wyczuwalny, celuloidowy posmak. Retro brzmienie wprost z lat 80-tych wydaje się tu być naturalne i to ono tworzy tę specyficzną atmosferę. Złowieszcze, syntezatorowe plamy w Night, kosmiczny Distant Dream, rozbudowany Obisidian, pędzący do przodu Domain, romantyczny Last Sunrise, organowo-gitarowy Real Xeno czy pompatyczny Angel’s Asylum potwierdzają, że pomimo zbliżonego brzmienia, prostej struktury i podstawowego instrumentarium, utwory te mogą wywołać zupełnie różne emocje i skojarzenia.

cramps
The Cramps – Songs The Lord Taught Us
(…) Mocne odwołanie się do rock n rolla i rockabilly skąpane w aurze kiczowatego mroku, nawiązań do horrorów klasy Z wraz z aurą erotycznego napięcia, które wytwarzała na scenie zarówno Poison Ivy jak i lider grupy, na pewno było czymś, co ich wyróżniało. (…) Sunglasses After Dark Dwighta Pullena to klasyczne rockabilly, które na opisywanej tutaj płycie zostało poddane ostremu przesterowi, co dało zdecydowanie bardziej psychodeliczny i surowy efekt. Strychnine to utwór wpływowego, proto-punkowego The Sonics i to kolejny element układanki w rozgryzieniu części składowych brzmienia The Cramps. (…) Stare, tanie horrory, rock n roll i garażowe brzmienie. Czego chcieć więcej?

Christian_Death_-_Only_Theatre_Of_Pain
Christian Death – Only Theatre of Pain
Syf, wściekłość, mrok, zwierzęca pasja, czysta, punkowa energia i opętańczy, przyciągający do siebie wokal Rozza Williamsa. Tak rozpoczęła się historia deathrocka i tak brzmi jedna z najlepszych płyt gotyckiego rocka zza oceanu. (…) Muzycznie płyta zawiera wszystko to, co później ukształtuje gatunek. Bas z perkusją trzymają tu wszystko w kupie i są wysunięte do przodu, dzięki czemu udaje im się przemycić niewielkie zalążki melodii do poszczególnych kompozycji. Jednak to, co wyprawia tutaj gitarzysta, Rikk Agnew, jest naprawdę trudne do opisania. Gitara wydaje się tu być zbiorem zupełnie przypadkowych nut czy akordów. Tempo potrafi zmienić się kilkukrotnie w ramach jednego tylko utworu, tak samo zresztą z samym brzmieniem: czasami kompletnie rozmytym, czasami zwartym, cały czas rozedrganym, brudnym i przesterowanym. Pełno tu quasi-solówek i zrywów, a także nietypowych hałasów wydobywających się spod palców gitarzysty. Wszystko to tworzy nastrój duszny, straszny i kompletnie obłąkany.

71PtpUxnNZL._SL1425_
The Crow Soundtrack
Muzyka z The Crow trafiła idealnie w swój czas, przynajmniej jeśli chodzi o mój ówczesny poziom muzycznego ogarnięcia. To był okres kształtowania się mojego gustu, który zaraz później podążył w rejony znane z tej właśnie płyty. Klimatyczne, bardzo ilustracyjne i zawierające świetną solówkę Burn rozbudziło ciekawość The Cure; mroczny, ale melodyjny industrialny rock w wykonaniu Machines of Loving Grace spowodował, że ten podgatunek miałem zaraz w małym palcu, Dead Souls Nine Inch Nails, które brzmieniowo stanowi świetną hybrydę stylu grupy Reznora oraz autorów oryginału, czyli Joy Division skierował mnie ku dyskografii obu grup; rozkrzyczany Ghostrider Rollins Band oraz ostry cios w szczękę od Helmet w Milquetoast, a także emocjonalna jazda na rollercoasterze w Slip Slide Melting For Love Not Lisa wyprowadziły mnie na manowce noise rocka i post-hardcore’u; z kolei mroczna goth-electro impreza w After The Flesh My Life With The Thrill Kill Kult popchnęła mnie ku gotykowi i ebm. (…) wszystko trzyma tu poziom i jednocześnie stanowi pewien zapis muzycznych trendów lat 90-tych, (…) które mogą stanowić jakiś punkt wyjściowy do dalszych poszukiwań.

dead mans
Dead Man’s Bones – Dead Man’s Bones
Płyta zaczyna się wstępem, które zapowiada podróż do krainy zaświatów. Oszczędnie dodawane są coraz to nowe dźwięki – pobrzękiwanie łańcuchów, pohukiwanie wiatru, nienarzucająca się gra gitary i szeptany wokal, a w tle pojawia się nawoływanie kogoś lub czegoś, co być może właśnie przebudziło się po drugiej stronie i tylko czeka na to, aż się tam zjawimy. Na ucieczkę już zbyt późno, musimy iść dalej. Tak zaczyna się jedna z najlepszych i najbardziej nietypowych halloweenowych płyt, owoc współpracy Ryana Goslinga i Zacha Shieldsa. (…) Panowie stworzyli album mroczny, ale jednocześnie romantyczny i melancholijny. Zaprosili nas do świata pełnego potworów i dziwolągów, ale są to bardziej strachy z naszego dzieciństwa i to w takiej formie, jakimi wtedy je zapamiętaliśmy. Coś, co tak naprawdę nas już nie przeraża, a raczej wywołuje tęsknotę za czasami, gdy jako małe dzieci baliśmy się stwora czającego się w kącie pokoju. Podobne jest też instrumentarium, którego wokal jest zresztą częścią – klaskanie, tamburyn, pianino, rytmiczne uderzanie o kolana, tupanie, bliżej niezidentyfikowane hałasy, śmiechy, mroczniejsze, elektroniczne wstawki uzupełniane dziecięcym śpiewem.

nightmare
Elfman Danny – Tim Burton’s The Nightmare Before Christmas
Trudno jednoznacznie określić, czy jest to bardziej świąteczny, czy też halloweenowy soundtrack. Dla kogoś może to być wada, ale dla mnie jest wręcz przeciwnie. Zarówno Tim Burton, jak i Danny Elfman, pokazali, że te, wydawałoby się zupełnie odmienne od siebie światy, można ze sobą połączyć i otrzymać coś zupełnie nowego i intrygującego. (…) Głównym bohaterom towarzyszy cała zgraja dziwnych i pokręconych postaci z tego lekko przerażającego, ale ostatecznie pogodnego i wesołego świata. Utwory śpiewane przeplatane są muzyką ilustracyjną, przepięknie skomponowaną i oddającą w pełni ducha tego miejsca, czego przykładem jest chociażby Jack and Sally Montage czy uroczy Christmas Eve Montage (…) Dużo tutaj zabawy konwencją musicalu, żonglowania gatunkami muzycznymi, uciechy z ukazywania przygód bohaterów i zakątków tego magicznego, bajkowego świata, w którym się znajdują, a także bardzo przewrotne, zabawne teksty. Ta radość tworzenia zaraża i słuchając przygód Jacka i spółki po prostu nie da się nie uśmiechnąć.

goblin
Goblin – Suspiria
Włoska grupa Goblin swoją muzyczną twórczość związała bezpośrednio z filmem. Prawie wszystkie wydane przez nich albumy stanowią ścieżki dźwiękowe dla różnych obrazów, choć kojarzeni są głównie z horrorem i z postacią Dario Argento. (…) Goblin potrafi wytworzyć klimat niepewności, nieuświadomionego strachu i oczekiwania na coś złego, co wiemy, że zaraz się zdarzy, choć tak naprawdę nie mamy pojęcia dlaczego i jak to się stało, że jesteśmy w to zamieszani. To klimat niczym z koszmaru, który nie chce się skończyć, ale który jednocześnie mieni się kolorami i przyciąga nas do siebie swoim pięknem. Środki zespół dobiera do tego przeróżne (…): krzyki, pomruki, szelesty, 6-cio strunowy, nienastrojony bas i klawesyn, złowrogie szepty, kotły, dźwięki wiatru i trudno wychwycić co jeszcze. Kiedy jednak trzeba, zespół potrafi zagrać ciszą, w sposób przemyślany używa elektronicznych sampli, tak aby dać słuchaczowi miejsce oddech na to, by jego fantazja sama podążyła ciemnymi ścieżkami.

2
Misfits – Walk Among Us
Walk Among Us to po prostu Misfits w pigułce. (…) Mimo prostych środków, na ówczesnej, punkowej scenie, album wyróżniał się kilkoma rzeczami. Po pierwsze – zespołu zupełnie nie interesowała polityka. Żadne tam lewicujące, społeczne hasła. Teksty zabierają nas w świat horrorowych fantazji – potworów, świeżych trupów, szkieletów, dwugłowych noworodków, cmentarzy, wampirów, a nawet kosmicznych zombie. Zaraz za tym dreptał image członków zespołu, którzy sami wyglądali, jakby akurat wyszli z grobu lub ewentualnie z planu jakiegoś bardzo przerażającego filmu. Alice Cooper musiał poczuć się dość głupio, bo przy chłopakach jego stylówa wydawała się być tym, czym są horrory z PG13 do tych z Rką. To po drugie. Po trzecie, muzyka może jest i prosta, ale nie prostacka i czuć w tym sporo inspiracji rock n rollem oraz gitarową muzyką lat 50-tych i 60-tych. Szczególnie, i to po czwarte i najważniejsze, takie skojarzenia budzić może wokal Glenna Danziga. Są tu oczywiście obowiązkowe, punkowe „zaśpiewy” oraz chórki kolegów z zespołu, a sama barwa głosu Glenna idealnie spaja się z muzyką, ale jednocześnie intryguje sama w sobie. Połączenie Elvisa, Morrisona i demona w jednym to coś, z czym raczej na co dzień niełatwo się spotkać.

rob zombie
Rob Zombie – Hellbilly Deluxe
(…) Hellbilly to diabelnie (określenie nieprzypadkowe, hehe) dobry album. Melodii jest tu masa i pomimo ciężkiego brzmienia bardzo trudno usiedzieć w miejscu w trakcie jego odsłuchu. I jest w nim też pewien paradoks. Brzmienie to kompletnie nic oryginalnego – przecież taki mariaż industrialu z metalem był motywem znanym i ogranym już w momencie premiery. Z drugiej jednak strony, dzięki stworzonej i zwartej koncepcji opierającej się na aurze mroku, zła, ponurego i krwawego image’u samego Roba, a także głównych inspiracji, czyli tanich, klasycznych horrorów, Zombiemu udało się stworzyć bardzo zwartą stylistycznie i produkcyjnie płytę. Utwory aż kipią od nawiązań do starych filmów, archaicznych i naiwnych historii grozy oraz wykorzystują na nowo znane pomysły i motywy pochodzące z tych źródeł.

A poniżej playlista na Spotify: